Zaorski, Person, Szczepłek, Przybył o sporcie z humorem i honorem

  • Fot. KAKA.media / Teraz Polska
    Fot. KAKA.media / Teraz Polska

Sportowe chwile wspominają: reżyser Janusz Zaorski, dziennikarze Andrzej Person i Stefan Szczepłek oraz prezes Fundacji „Teraz Polska” Krzysztof Przybył. Rozmowa miała miejsce podczas Klubu „Teraz Polska”, który odbył się 24 października br. na stadionie Legii Warszawa.

Sportowe chwile wspominają: reżyser Janusz Zaorski, dziennikarze Andrzej Person i Stefan Szczepłek oraz prezes Fundacji „Teraz Polska” Krzysztof Przybył. Rozmowa miała miejsce podczas Klubu „Teraz Polska”, który odbył się 24 października br. na stadionie Legii Warszawa.

Krzysztof Przybył: Z Legią Warszawa jestem związany od dnia narodzin, bo urodziłem się i mieszkałem kawał czasu dwa kilometry stąd. Na stadionie Legii próbowałem swoich sił w biegach średnich jako uczeń Liceum Ogólnokształcącego im. Jana Zamoyskiego. Raczej truchtałem, niż biegałem. Ale na mecze piłkarskie chodziłem i chodzę po dziś dzień.

Fot. KAKA.media / Teraz Polska

Janusz Zaorski: Przebiję cię, drogi prezesie, ponieważ jako dzieciak mieszkałem na 13. piętrze wieżowca przy ulicy Fabrycznej 2 na osiedlu Torwar i przez lornetkę oglądałem wszystkie mecze na stadionie Legii. Natomiast swoją „karierę” sportową zaczynałem jako ball boy na kortach tenisowych Legii Warszawa. Potem trener Józef Rosiak pilnował, żebym dobrze obijał ścianę tenisową przy ulicy Myśliwieckiej. Z zazdrością patrzyłem jak Michał Kleiber – dziś przewodniczący Kapituły „Teraz Polska” – fantastycznie walczy na ceglanym korcie, gdzie i mnie udało się w końcu dostać . Tak się zapaliłem do tenisa, że przestałem chodzić do szkoły. Gdy rodzice się dowiedzieli, to zamknęli rakietę tenisową na trzy spusty i w ten sposób nie zostałem Hubertem Hurkaczem. Ale chciałem państwu opowiedzieć o moim spotkaniu z Władysławem Skoneckim, wielokrotnym mistrzem Polski i reprezentantem w Pucharze Davisa. O grze z nim marzyło wielu ówczesnych biznesmenów, czyli jak to się wtedy mówiło – prywaciarzy, którzy rozgrywali mecze ze Skoneckim za pieniądze. Ja podawałem im piłki. Umowa była taka, że każdy gem zaczynał się od wyniku 40:0 dla prywaciarza, mało tego, mógł nawet zepsuć jeszcze dwie piłki. Tak więc aby wygrać gema, Skonecki musiał wygrać pięć piłek z rzędu. I wygrywał! Czasem nawet dla żartu grał patelnią do jajecznicy.

Fot. KAKA.media / Teraz Polska

Andrzej Person: A ja chciałbym opowiedzieć o nieprzewidywalność w sporcie, która stanowi o jego prawdziwym pięknie. Rzecz miała miejsce na igrzyskach olimpijskich w Londynie w 2012 r. Popularność siatkówki w Polsce była już niewyobrażalna. W Anglii w tym czasie mieszkało prawie 2 mln Polaków, więc kiedy szedłem w dresie z napisem „Polska” na mecz Polska – Australia, przynajmniej sto razy byłem pytany, czy nie mam jakiegoś biletu. Z racji funkcji attaché polskiej reprezentacji olimpijskiej miałem miejsce w loży VIP. Siedział tam już Anglik, wytworny, elegancki, w tweedowym garniturze. A ja w dresie z napisem „Polska”. Pewnie dlatego zapytał, co to za mecz i czy siatkówka jest popularna w Polsce. „Bo u nas, w Anglii, niekoniecznie. My gramy w krykieta, rugby, piłkę nożną, ale w siatkówkę nie gramy. A co to za drużyny?” – zagadnął. Na co ja z przekonaniem wyjaśniłem, że między Australią a Polską jest różnica co najmniej trzech klas, i zapewniłem dżentelmena, że rozgromimy Australijczyków w godzinę. Jak państwo się domyślają, w połowie drugiego seta uciekłem z loży ze wstydem. Przegraliśmy z Australią 1:3, a ostatecznie odpadliśmy w ćwierćfinałach po przegranej z Rosją 0:3. Na tym polega urok sportu, że niespodziewanie faworyt może przegrać. Pokora i szacunek w sporcie są bardzo ważne.

Fot. KAKA.media / Teraz Polska

KP: Również pamiętam pobyt w Londynie w 2012 r., dokąd poleciałem z grupą działaczy siatkarskich na półfinały i finały siatkówki, które miały być zwycięskie dla polskiej reprezentacji. Kiedy wylądowaliśmy samolotem specjalnie dla nas wyczarterowanym, to już na lotnisku zobaczyliśmy, jak nasza reprezentacja odprawia się w hali odlotów, gdyż wracała do kraju właśnie tym samym samolotem. A my oglądaliśmy mecze innych drużyn. Nie takie były plany…

AP: Według mnie kluczowy dla polskiej siatkówki był mecz ze Związkiem Radzieckim na igrzyskach olimpijskich w Montrealu w 1976 r. Dwie godziny i dwadzieścia sześć minut trwał najbardziej pamiętny mecz w historii polskiej siatkówki. Biało-Czerwoni pokonali ZSRR 3:2 i sięgnęli po złote medale. W Polsce była czwarta rano, ale światła w domach się paliły, bo wszyscy oglądali ten mecz. Trener Wagner przed wylotem do Montrealu obiecał złoty medal, ale mało kto mu wierzył. Co prawda Polacy byli wtedy mistrzami świata z Meksyku, ale igrzyska to zupełnie inna bajka.

JZ: Piękna była ta bajka, bo wcześniej był jeszcze mecz z Kubą, który trwał tak długo, że nie zmieścił się w czasie transmisji – ta niespodziewanie zakończyła się w trakcie piątego seta. A nie było wtedy Internetu, więc nerwowo czekaliśmy jakichś wiadomości z radia. Podczas całych igrzysk w Montrealu przeżycia były niesamowite. Wtedy polska reprezentacja zdobyła rekordową liczbę 26 medali.

Stefan Szczepłek: Nie wiem, czy jestem właściwą osobą w tym towarzystwie skorym do żartów, bo piszę o piłce nożnej i w związku z tym przez ostatnich kilka lat nie spotkało mnie nic śmiesznego. Dlatego może opowiem o… basenach Legii, które w latach 50. i 60. były największym letnim salonem towarzyskim w Warszawie. Przychodzili tam wszyscy, a Agnieszka Osiecka, która mieszkała na Saskiej Kępie i była członkiem sekcji pływackiej Legii, czasami nawet przepływała przez Wisłę w ramach treningu. Kierowcy rajdowi zbierali się w jednym miejscu, artyści – w drugim. Podobno Roman Polański właśnie na basenie Legii wypatrzył Jolantę Umecką do głównej roli w „Nożu w wodzie”. Natomiast wyższym stopniem wtajemniczenia było solarium na Legii. Wielu śmiałków lubiło podglądać opalające się tam dziewczyny. Władysław Stachurski, prawy obrońca i legenda Legii, wszedł na wieżę, aby lepiej widzieć solarium, ale kiedy spostrzegł zbliżającego się tzw. pana porządkowego, Kazimierza Stankiewicza, wolał skoczyć z tej 10-metrowej wieży do wody. Pan Kazimierz pomimo swojej tuszy wdrapywał się na ostatnią platformę tej wieży i brzuchem wrzucał do wody „podglądaczy”, którzy tam stali. Stał na straży porządku i moralności na Legii, a ze względu na warunki fizyczne był także aktorem trzeciego planu, obsadzanym w wielu filmach. To on w „Krzyżakach” zagrał kata, który na zamku w Szczytnie zwala ze schodów krzyżackiego mistrza i ratuje życie Danuśce.

Fot. KAKA.media / Teraz Polska

AP: Ja z kolei lubiłem nie tyle podglądać, co oglądać Wyścig Pokoju. Z kolegami chodziłem na Stadion Dziesięciolecia, żeby kibicować Królakowi, który – jak legenda głosiła – walił radzieckich kolarzy pompką po głowie. Rosjanie znani byli z agresywnej jazdy i rozpychali się w peletonie. Któregoś razu poszła fama, że Królak postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i – jedyną bronią, jaką miał przy sobie – zaprowadzić porządek. W tunelu prowadzącym na metę na StadionieDziesięciolecia zdzielił jednego z radzieckich kolarzy rowerową pompką. Historia była oczywiście nieprawdziwa i nikt nie wie, skąd się wzięła. Polscy kibice nie dociekali nigdy, czy Królak rzeczywiście bił Rosjan, czy nie. Nasz bohater wiele razy starał się sprostować to nieporozumienie, ale nikt nie chciał go słuchać.

JZ: Ja z kolei przytoczę historię Jerzego Kuleja, którego znałem osobiście, bo był sąsiadem mojego brata. Kiedyś zapytałem go: „Jurku, jak dałeś radę wygrać wszystkie walki w Meksyku z taką szramą, że nawet dotknąć się nie dało?”. Na co on odparł: „Trzeba mieć metodę. Niemcowi najlepiej nadepnąć na nogę i wtedy mu przyładować. Ruskiemu z kolei warto strzyknąć śliną w oko – on nic nie widzi, a ty go ładujesz”. Mrugnął do mnie i tak zostawił skonsternowanego, bo nie wiedziałem, czy żartuje, czy coś jest na rzeczy, a zawsze traktowałem boks jako szlachetną szermierkę na pięści. Nawiasem mówiąc, Xawery Żuławski realizuje teraz film fabularny o Jerzym Kuleju. Należy mu się taki film, bo był bardzo zasłużony dla polskiego boksu. A jak pamiętamy, sam grał jedną z głównych ról w filmie kryminalnym „Przepraszam, czy tu biją?” Marka Piwowskiego. I to nie zabijakę, ale milicjanta prowadzącego śledztwo.

Czytaj także

Najciekawsze artykuły i wywiady wprost na Twoją skrzynkę pocztową!

Administratorem Państwa danych osobowych jest Fundacja Best Place Europejski Instytut Marketingu Miejsc z siedzibą w Warszawie (00-033), przy ul. Górskiego 1. Z administratorem danych można się skontaktować poprzez adres e-mail: bestplace@bestplaceinstitute.org, telefonicznie pod numerem +48 22 201 26 94 lub pisemnie na adres Fundacji.

Państwa dane są i będą przetwarzane w celu wysyłki newslettera, na podstawie prawnie uzasadnionego interesu administratora. Uzasadnionymi interesami administratora jest prowadzenie newslettera i informowanie osób zainteresowanych o działaniach Fundacji.

Dane osobowe będą udostępniane do wglądu dostawcom usług IT w zakresie niezbędnym do utrzymania infrastruktury IT.

Państwa dane osobowe będą przetwarzane wyłącznie przez okres istnienia prawnie uzasadnionego interesu administratora, chyba że wyrażą Państwo sprzeciw wobec przetwarzania danych w wymienionym celu.

Uprzejmie informujemy, iż przysługuje Państwu prawo do żądania od administratora dostępu do danych osobowych, do ich sprostowania, do usunięcia, prawo do ograniczenia przetwarzania, do sprzeciwu na przetwarzanie a także prawo do przenoszenia danych (o ile będzie to technicznie możliwe). Przysługuje Państwu także możliwość skargi do Urzędu Ochrony Danych Osobowych lub do właściwego sądu.

Podanie danych jest niezbędne do subskrypcji newslettera, niepodanie danych uniemożliwi wysyłkę.